Dym z rury ;)

Stwierdzenie, że początki są zawsze najtrudniejsze nie powala odkrywczością każdego użytkownika , a w szczególności prowadzącego usługi transportowe Wrocław , ale warte jest wzięcia pod uwagę, gdy w warsztacie nie można sobie poradzić z naprawą nietypowej usterki, która wystąpiła w zespole o nowej, nieznanej jeszcze mechanikom konstrukcji.
 
 
Zaczęło się niewinnie, jak zwykle w naszych opowieściach o nietypowych naprawach. Podczas okresowego przeglądu przepięknej, dwuletniej limuzyny, wyposażonej w duży silnik diesla jej właściciel zapytany o „dodatkowe uwagi” do zlecenia przeglądu odpowiedział, że w zasadzie uwag to on nie ma, no chyba, że coś można zrobić z… dymieniem z rury wydechowej. Stwierdzenie takie rzecz jasna natychmiast wywołało pełną konsternację wśród personelu stacji obsługi, bo dymić to może na przykład stary Ikarus miejskiej komunikacji lub zdezelowany Kamaz, ale nie słynnej marki limuzyna, jeszcze prawie nowa, bo z przebiegiem niewiele większym niż 150 tysięcy kilometrów. Właściciel auta czym prędzej został więc poproszony o podanie bliższych szczegółów i okoliczności przy których występuje dymienie. Po chwili głębszego zastanowienia rzeczowo ujął je w następujących punktach:
  • dymienie występuje nieregularnie,
  • pojawia się raczej po dłuższej jeździe,
  • najczęściej występuje przy ruszaniu.
O bliższe szczegóły zadziwiona obsługa serwisu zapytała również dlatego, że zbadanie sprawy na miejscu poprzez tzw. danie buta nie potwierdziło dymienia.

Przypadek "ściemy" 
 
Ponieważ właścicielowi samochodu zostało obiecane, że serwis zgłoszonym problemem oczywiście się zajmie, po wykonaniu przeglądu obejmującego wymianę filtrów i oleju, auto wzięto na jazdę próbną. Limuzyna, jak to limuzyna, sunęła bezszelestnie, biegi od pierwszego do szóstego zmieniały się gładko, komputer pokładowy nie niepokoił żadnymi ostrzeżeniami. Siedzący za kierownicą pracownik serwisu mając w pamięci jakie to okoliczności podał właściciel pojazdu.
  • obserwował nieregularnie czy występuje dymienie,
  • raczej dłużej się przejechał, bo pokonał ponad 100 km,
  • ruszał na różne sposoby, tzn. raz powolutku, raz normalnie, raz szybko jednak dymienia godnego uwagi nie zauważył.

Na podstawie jego obserwacji oraz wieloletnich doświadczeń w pracy z klientami, w serwisie uznano, że zachodzi dość typowy przypadek "lekkiej ściemy" mającej przygotować grunt pod planowaną operację zakupu nowej bryki z jakimś upustem, "bo stara jest wadliwa".

Powrót klienta

Po wydaniu samochodu o sprawie szybko zapomniano, ale nie minęło kilka tygodni jak przypomniał o niej sam klient, pojawiając się ponownie w serwisie. Tym razem był już bardzo asertywny i nie dał się zbyć zapewnieniem, że rzecz cała zostanie sprawdzona jeszcze raz przy następnym przeglądzie. Wręcz zmusił doradcę serwisowego, by zajął miejsce obok kierowcy i ruszył z nim na przejażdżkę dość zatłoczonymi ulicami miasta.
Los chciał, że przed jednym ze skrzyżowań, przed przejściem dla pieszych na czerwonym świetle stał przywoływany już jako przykład Ikarus miejskiej komunikacji. Limuzyna zajęła wolne miejsce na pasie obok. Gdy pojazdy ruszyły po zapaleniu się zielonego światła z rury wydechowej autobusu wyleciało tylko trochę widocznych cząstek niespalonego węgla, za to limuzyna dmuchnęła kłębem czarnego dymu niczym parowóz. Stojąca jak raz tuż przy jezdni elegancka dama w jasnym płaszczyku na ten widok skrzywiła swoje niewinne oblicze i odruchowo, albo demonstracyjnie, sprawdziła czy jej odzienie nie zostało zbrukane dymem z limuzyny. W sytuacji takiej doradca już bez żadnych sprzeciwów zgodził się, że auto ma następnego dnia zostać przyjęte do serwisu i porządnie w nim naprawione.

Czysta pamięć

W tym miejscu koniecznie już trzeba wspomnieć, że limuzyna miała wysokoprężny silnik z układem bezpośredniego wtrysku paliwa typu common rail, a w owym czasie „technika CDI”, jak to się wtedy zaczęło mówić, nie była jeszcze należycie rozeznana przez obsługę serwisu. Do naprawy przystąpiono zatem siłami mechaników, którzy do niedawna parali się wyłącznie dieslami z kończącą właśnie swą karierę technologią wtrysku do komór wstępnych, już to wielootworkowych, już to z jednym przelotem typu Ricardo.
Zgodnie z wymogami nowej technologii wtrysku, wszak technika CDI mocno zelektronizowana jest, działania naprawcze zaczęto od sprawdzenia co znajduje się w pamięci błędów sterownika. Pamięć była pusta, czego nawiasem mówiąc należało się spodziewać, gdyż złowrogi napis EDC (to samo co check engine) podczas jazdy pozostawał niepodświetlony. Postawiono zatem hipotezę, iż coś może być z kompresją, a konkretnie, że jest ona za mała, choć łatwy rozruch i równa praca silnika na wolnych obrotach zupełnie na to nie wskazywały.
Zarówno elektroniczny pomiar ciśnienia pod rozkazami testera diagnostycznego, jak i klasyczny przy użyciu manometru z zaworkiem zwrotnym wykazały, że sprężanie jest jak najbardziej prawidłowe.

Kolejna hipoteza

Według następnej hipotezy, postawionej na podstawie wieloletniego doświadczenia i praktyki mechaników, wszystkiemu winne miały być wtryskiwacze. Krótko i żargonowo stwierdzono – leją. Ponieważ obsługa serwisu nie znała metody sprawdzania wtryskiwaczy stosowanych w instalacjach CDI, nie zbadano chociażby tzw. wielkości przelewania. Sposób ten, dziś już rozpowszechniony, pozwala, po podłączeniu do złącz nadmiarowych odpowiednich pojemników, wykryć wtryskiwacze, które w środku są niedostatecznie szczelne.
Zamiast takiego testu wykonano zatem operację biurową polegającą na napisanie wniosku do gwaranta o bezpłatną (dla klienta) wymianę kompletu wtryskiwaczy, bo te znajdujące się w aucie działają nieprawidłowo i silnik dymi. Zgoda – odpowiedział gwarant, gdyż tak jak i serwis dopiero zdobywał doświadczenia na temat techniki CDI.
Darmowa (dla klienta) wymiana wtryskiwaczy oczywiście nic nie dała, o czym personel serwisu szybko się przekonał. Tak jak przed nią uruchomienie zimnego sinika i kilkakrotne mocne dodanie gazu nie wywoływało czarnych kłębów za pojazdem. Gdy jednak pojeździło się trochę, wystarczyło kilka razy intensywnie przyspieszyć a auto dymiło straszliwie. Jednocześnie zarówno normalna, spokojna jazda, jak i jazda w stylu „sportowym” pozwalały na wielogodzinne przejazdy podczas, których nie pojawiały się choćby ślady ciemnego obłoku.
Z informacją, że z nowymi wtryskiwaczami auto zachowuje się dokładnie tak samo jak ze starymi, serwis nie podzielił się z klientem, zdecydowanie go w ten sposób nie doceniając. Oto bowiem właściciel pojazdu szybko doszedł do tego samodzielnie i nauczył się wywołać dymienie na zawołanie. Z wiedzy tej skorzystał zresztą wobec serwisu kilkakrotnie, za każdym razem żądając odnotowania kolejnej reklamacji w historii napraw samochodu. Jasnym dla wszystkich się stało, że to przygotowywanie gruntu do zakupu nowej limuzyny z dużym opustem "na dymienie starej".

Koniec pomysłów

Pracownikom serwisu brakowało tymczasem już hipotez. Klient nie dał się zbyć informacją o „naturalnym” charakterze zjawiska polegającego na tzw. efekcie gromadzenia. W rzeczy samej w katalizatorze podczas dłuższej jazdy ze stałą prędkością gromadzą się cząstki sadzy i przy szybkim, jednorazowym zwiększeniu przepływu spalin na skutek nagłego wciśnięcia pedału gazu potrafią się one uwolnić w postaci mniejszej lub większej ciemnej chmury. Jednak przekonywany do tej teorii właściciel pojazdu dosłownie pokazał palcem w instrukcji samochodu, że producent auta pisze o jednorazowym akcie puszczenia dymu, tymczasem jego limuzyna jak już zacznie dymić, to będzie to robić tyle razy ile zechce jej kierowca.

Ostatnia nadzieja

Nadzieję na szybkie i bezbolesne zakończenie, może nie śmierdzącej, ale na pewno dymiącej sprawy przyniosła zdesperowanym już mechanikom zdobyta gdzieś informacja, że w limuzynach z identycznymi silnikami odnotowano kilka przypadków nagłego spadku mocy na skutek zacinającego się sterowania turbosprężarki. Zarządzona w takich przypadkach przez gwaranta akcja naprawcza polegająca na sprawdzeniu, a następnie jeżeli trzeba wymianie sprężarki, została maksymalnie uproszczona, tzn. założono nowe urządzenie bez sprawdzania starego. Brak pozytywnego skutku owego w desperacji podjętego działania sprawił, że naprawa pechowej limuzyny niejako powróciła do punktu początkowego, od którego minęło już ponad pół roku.

Nadchodzi pomoc

W końcu szef serwisu rzucił ręcznik na ring i zawezwał do pomocy technika obznajomionego w drodze szkoleń i nauki własnej z budową oraz działaniem silników CDI. Pomysł okazał się skuteczny, gdyż specjalista przybyły z przedstawicielstwa firmy, w której powstała pechowa limuzyna w ciągu kilku godzin nie tylko postawił właściwą diagnozę, ale i doprowadził do usunięcia usterki.
Otóż ustalił on, że przyczyną dymienia był zanieczyszczony sadzą i skorodowany zawór recyrkulacji spalin, który przez to okresowo się zacinał. Zacięcia te nie powodowały zapisu błędu (błędów), gdyż zawór sterowany był pneumatycznie (podciśnieniem), a zatem system zawiadujący pracą silnika i ją nadzorujący nie potrafił rozpoznać, że położenie zaworu jest nie takie jak być powinno.
Błąd związany z zacięciem miał szansę się pojawić dopiero wtedy, gdyby złe działanie zaworu wpłynęło w istotny sposób na wartość parametrów monitorowanych przez sterownik jednostki napędowej. Także i wówczas zapisany w pamięci błędów komunikat nie dotyczyłby jednak zaworu.
W przypadku opisywanego auta zacięcie zaworu było na tyle nieduże, że nie powodowało jeszcze poważnych zmian w wynikach pomiaru ilości powietrza zasysanego przez silnik. Jednocześnie jednak wystarczające, aby nadmierna dawka spalin płynących do cylindrów, i przez to zmniejszająca ilość powietrza tamże zasysanego, powodowała niecałkowite spalanie paliwa i w konsekwencji kłęby czarnego dymu z rury wydechowej.

Komentarze